Taka sama sytuacja jest w kwestii, jaki poród wybrać naturalny czy cesarskie cięcie. Zdaje sobie sprawę, że większość kobiet w naszym kraju zadaje sobie to pytanie, ale wiem też, że pomijając nadal występujące przypadki przemocy fizycznej lub psychicznej na porodówkach, to jest to ogólnie mówiąc wynik słabej świadomości kobiet na temat własnych potrzeb, możliwości czy opcji.
Strach przed porodem był i jest naturalny. Według badań Fundacji Rodzić po Ludzku, lęk przed porodem jest społecznie dziedziczony i wciąż wzmacniany. A jednak — nigdy wcześniej w historii ludzkości poród nie był tak bezpieczny, jak teraz. Poród przeraża wiele kobiet, a to popycha do różnych rozwiązań. Uważam, że każda z nas ma tu minimum dwie opcje. Pierwszą opcją jest wykorzystanie lęku w sposób konstruktywny i motywujący, strach nas wtedy zmotywuje do szukania wsparcia, szukania odpowiednich informacji, szukania rozwiązań, dzięki którym obawy przed porodem zostaną oswojone, szukania kobiet, które powiedzą nam „dasz radę! Jesteś stworzona do tego, aby urodzić swoje dziecko, Twoje ciało jest mądre i silne”. Drugą opcją jest pozwolenie, aby lęk nas zdominował. Wtedy kiedy pozwalamy, aby lęk nas sparaliżował, poddajemy się polityce strachu, która bez dwóch zdań panuje w Polsce, przesuwamy na drugi plan nasze potrzeby i lęki (przecież zawsze jest coś ważniejszego do zrobienia, remont, praca, starsze dzieci itp.).
Mnie strach przed porodem wysłał w tę pierwszą stronę i to dość ekstremalnie 😉 Zostałam hipnodoulą, urodziłam 2 dzieci w szpitalu, trzecie w domu. Gdybym wiedziała to, co wiem dziś, bez dwóch zdań już w pierwszej ciąży podjęłabym decyzję o porodzie domowym. Fakty związane z porodem domowym podam w osobnym artykule. Narazie odsyłam Cię do Birth Coach Project – Sylwia Ura-Polak bo w ostatnim czasie pisała o powszechnych przekonaniach na temat porodów domowych. Szkoda byłoby gdyby błędne przekonania a nie wiedza decydowały o tak ważnym momencie w Twoim życiu jak poród.
Opis mojego porodu domowego pochodzi z grupy Poród domowy, więc wybacz charakterystyczny dla postów z mediów społecznościowych styl opowiadania 🙂 Oto historia mojego trzeciego porodu (planowany domowy – nieplanowany bez asysty):
Moje dwa pierwsze porody szpitalne były piękne, dobre i wzmacniające. Były moje. W międzyczasie, w miarę nauki i samorozwoju utwierdzałam się jednak w przekonaniu, że szpital to nie miejsce na fizjologię ani na zdrową kobietę w ciąży — bo przecież nią byłam!
Trzecia ciąża nie pozostawiła wątpliwości, tym razem będzie w domu. Przebieg ciąży wzorowy, wszystko idealnie fizjologiczne, a może to po prostu bycie mamą dwójki sprawiło, że nie miałam czasu na posypanie się; ) Termin na 08 kwietnia, ale wiedziałam, że będzie chwilę przed. No i oczywiście będzie kolejny hipnoporód 🙂
Zostawiłam sobie marzec dla siebie (do tej pory nadal prowadziłam warsztaty i wspierałam inne kobiety). To miał być czas dla mnie na przygotowanie. Jednak po kilku marnych próbach sesji relaksacyjnych stwierdziłam z całym przekonaniem – hipnoporód, czyli ten stan umysłu, w którym przechodzimy na nasz instynkt w pełni pozwalając porodowi „zadziać się” jest już we mnie i nie potrzebuje się już do niego przygotowywać. Poczułam, że tylko będąc w pełni świadomą i obudzoną będę równocześnie w pełni zrelaksowaną.
Miałam grafik swojej położnej Małgorzata Szuba wystarczyło już „tylko” wystrzelić się w termin jej wolnego od pracy (jak nie da się to cóż, w imię najwyższego dobra będzie w szpitalu). Ostatnie dni przed to już tylko obserwacja swojego ciała, co się w nim działo a co wiedziałam, że przybliża ten czas.
W nocy z niedzieli na poniedziałek ok. 00:40 budzi mnie ból miesiączkowy, żadna nowość. Idę do łazienki, która bezpośrednio jest połączona z naszą sypialnią, a w tym czasie dzieciaki przebiegają do naszego łóżka (conocne pospolite ruszenie ;). Córa lat prawie 4 spotyka mnie w toalecie i widząc mnie nachylona nad umywalką kołyszącą biodrami pyta co robię. A ja tak po prostu stwierdzam, że chyba dzidziuś chce się już urodzić (nie chciałam tego powiedzieć, samo wyszło z moich ust). Na co ona „aha” i idzie spać dalej do naszego łóżka. Mąż pyta co się dzieje, ja, że nic śpij sobie, zaraz przyjdę się położyć. Tylko że odczucia z miesiączkowych nagle przechodzą w skurcze, niezbyt intensywne, krótkie, bo ok. 30-40 sekund, ale częste co 3-2 min. Jak się potem okazało skurcze były dłuższe, bo około minutę tylko dla mnie czas miał wtedy zupełnie inny wymiar. Po doświadczeniach drugiego porodu nie było to nic specjalnego dla mnie, takich akcji miałam na pęczki przed tamtym porodem, zawsze przepowiadające. Wiec spokojnie czekam, aż się wyciszy, zresztą Gosia akurat na dyżurze do 7 rano. Bez jaj, poczekam aż skończy dyżur 😉
1:30 rozmawiamy już na telefonie, że „coś się dzieje”, ale pewnie się wyciszy, no ale jakby co to żeby wiedziała, że możemy wpaść nagle (do szpitala mamy niedaleko ok. 20 minut jazdy). W międzyczasie zdecydowałam się jednak obudzić męża, żeby mi pomógł masażem i siostrę, która ze swoim 4-miesięcznym pierworodnym specjalnie zjechała do nas na tę okazję.
Wybieram prysznic i masaż kości krzyżowej jako metody łagodzące odczucia tego „niby porodu”. Z przykrością stwierdzam, że mój mąż zapomniał jak się masuje i uciska (ćwiczyliśmy przed dwoma porodami, tym razem brakło czasu, zresztą myślałam, że to jak z jazdą na rowerze), a może ja stałam się w międzyczasie wybredna, od kiedy sama zajęłam się masażem. Skurcze nadal wahają się między 30 a 40 sekund, co 3-2 min. To co czuję naprawdę ledwo może wydawać się prawdziwym porodem (mimo głębokiego relaksu pamiętam odczucia z pierwszych dwóch porodów jako dużo bardziej intensywne).
Nagle przychodzi wyciszenie. Moja pierwsza myśl „super, w końcu się wyciszą, to jednak były przepowiadające” …oj jak bardzo byłam w błędzie 😉 To, co wydawało mi się końcem było fazą przejścia, czyli pełne rozwarcie i zaraz rozpoczną się skurcze parte. Kolejny skurcz lekki, poczułam ucisk na odbyt…pierwsza myśl „o kur*** jednak rodzę” natychmiast odwróciłam się do męża i tylko powiedziałam jak bardzo mi przykro, że się pomyliłam, że nie zdążymy, że musi mi pomóc przyjąć to dziecko, bo zaraz urodzę…on w panice jeszcze pyta, czy na pewno nie zdążymy i podejmujemy komiczną próbę ubrania się i wyjechania. A dokładnie moja siostra szuka mi w desperacji części garderoby (bo oczywiście nic nie przygotowałam, bo po co), udaje mi się założyć spodnie, a nawet skarpetki! Po czym już w drzwiach sypialni stwierdzam, że lepiej jak się wysikam przed wyjazdem i cofam się na sedes….na którym mam pierwszy skurcz party. To był TEN moment, kiedy w końcu dotarło do mnie, że nie zdążymy dotrzeć do szpitala…padłam na podłogę w dziwnym akcie próby spowolnienia akcji z pupą w górze i twarzą przy podłodze — pozycja mająca na celu zmniejszenie nacisku na szyjkę (w sumie nie wiem, po co to zrobiłam, bo przecież nie mieliśmy najmniejszej szansy dojechać do szpitala ani nie czekaliśmy na przyjazd położnej ;P). Na szczęście szybko ocknęłam się jak bezsensowne to było i przybrałam moją ulubioną pozycję kolankowo-łokciową wersja domowa, czyli opierając się na szafce przy zlewie. Dwie Gosie na telefonie zabezpieczały cały proces, a mąż gotowy do przyjęcia dzieciątka podziwiał wyłanianie się główki. Nie jestem pewna ile partych to potrwało, jak dla mnie chyba 4, ale mogę się mylić. Czułam dokładnie jak rodziła się główka, to było niesamowite. I w końcu całe dzieciątko wylądowało w rękach swojego tatusia (no może nie dosłownie, bo jak to sam stwierdził potem „zgrabnie ześlizgnęło się na materac pode mną, a ja asekurowałem główkę” ;))
I tu nastąpił ten moment, który dla mojej ekipy trwał wieczność, czyli moment do pierwszego płaczu. Również w tym momencie powstała nasza mała rodzinna anegdota, poznasz ją w wersji orgninalnej:
(mąż trzyma maleństwo jeszcze na materacu, ja próbuję się ogarnąć i przybrać pozycję w której mogę go przytulić)
E.: WHAT NOW WHAT NOW?!!?!?
Ja: PRZYTULIĆ K…WA!!!! (jeżeli przekleństwo w tak doniosłym momencie wydaje Ci się nie na miejscu to widocznie nie wczułaś się w emocje tego momentu 😉
Wszyscy w szoku nawet nie zauważyliśmy „co się urodziło”, dopiero po pewnym czasie sprawdziliśmy, że to chłopiec! Mieszko urodził się o 2:25, czyli około 1,5 godz od pierwszych skurczy. Nie planowałam porodu lotosowego, ale okazało się, że poczekamy na odpępnienie do zakończenia dyżuru przez naszą położną. Siostra w międzyczasie nakarmiła swoje dziecię i pomogła mi z urodzeniem łożyska (studia weterynaryjne nie poszły na marne przy tym całym wydarzeniu ;)). Łożysko całe, krocze też 🙂 Emocje mogły powoli opadać.
Jedną z tych rzeczy po porodzie, którą zapamiętam jako najbardziej przyjemną, to położenie się na kanapie w salonie (bo przecież dzieci zajęły łóżko), przed kominkiem który płonął dając cudowne ciepło. Ale długo jeszcze wszyscy wychodziliśmy z szoku.
Z całego serca dziękuję każdej istocie, która była z nami tej nocy, a w szczególności trzem: mojemu mężowi za zaufanie, mojej siostrze za całą pomoc przed w trakcie i po oraz naszej położnej za jej stoicki spokój.
Praktyczne myśli z tego wydarzenia, może komuś się przyda 🙂
– przygotujcie sobie ubranie na ew. wyjazd do szpitala, żeby wasza ekipa porodowa nie musiała biegać w panice szukając wam majtek zamiast być z wami
– wygodne miejsce do leżenia już po urodzeniu dziecka (na urodzenie łożyska) jest równie ważne (a może i nawet ważniejsze) jak miejsce, gdzie rodzi się dziecko. Dla mnie okazało się nawet ważniejsze, bo podczas samego porodu jest tyle emocji, że mnie było wszystko jedno gdzie jestem, a po kiedy zaczyna wszystko doskwierać, dobrze jest leżeć wygodnie. O mało co nie przegapiliśmy czasu na urodzenie łożyska, bo tyle mi zajęło, żeby się wygodnie ułożyć 😉
– jak macie starsze dzieci, ale takie jeszcze małe (u mnie prawie 4 i 2,5 lat) to znajdźcie dla nich dobrą rozrywkę i wystarczającą ilość osób do pomocy na pierwsze dni po urodzeniu się młodszego rodzeństwa
– domowy rosół po porodzie to jest to 😀